Węgla wydobytego, składowanego mamy bardzo dużo, nie musimy go importować. Myślę, że na jakieś dwa, trzy miesiące jesteśmy samowystarczalni – mówi prof. dr hab. inż. Marek Cała z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Nie oznacza to jednak, że z powodu koronawirusa kopalnie powinny zacząć zamykać wyrobiska. Choć teoretycznie mogą przypominać linie produkcyjne, to rządzą się zupełnie innymi prawami. Zamknięcie wyrobisk w zasadzie oznaczałoby początek procesu likwidacji kopalń. Nie powinno dochodzić do takich sytuacji, ponieważ górotwór ma naturalną tendencję do samozaciskania i jeżeli zawiesimy wydobycie na dłużej niż kilka - kilkanaście dni, to będzie problem, żeby znowu ruszyć do przodu. Oznaczałoby to miliony złotych uwięzione, zahibernowane w obudowach, kombajnach, wszelkim sprzęcie – wyjaśnia prof. Cała.


Dodaje, że w zasadzie w grę wchodzi jedynie, jak to się mówi w języku górniczym, odświeżanie. Czyli pracowanie z minimalną możliwą prędkością, ewentualnie to powinno być zalecane. Natomiast jeżeli dana kopalnia wprowadziłaby pełną kwarantannę dla górników, to jest duże prawdopodobieństwo, że nie zdoła ponownie uruchomić wydobycia – tłumaczy prof. Cała.

Inaczej sprawa wygląda w przypadku KGHM i wydobycia miedzi. Wyobrażam sobie sytuację, że tam wszystko pozostawione jest nawet na miesiące, prawdopodobnie potem nic by się nie zmieniło. Natomiast w tych niskich, ciasnych wyrobiskach węglowych jest problem. W każdym razie i bez surowców energetycznych, i bez metali nasza przyszłości stanęłaby pod znakiem zapytania – mówi prof. Cała.

Przeczytaj także: Pracodawcy mają sposoby na kryzys. A co na to rząd?