Słownik Współczesnego Języka Polskiego pojęcie "krach" definiuje jako: "nieprzewidziany i gwałtowny spadek oczekiwanych zysków, prowadzący do katastrofalnych strat finansowych; nagłe załamanie ekonomiczne; bankructwo; katastrofa gospodarcza, finansowa". Tymczasem żaden z elementów przytoczonej definicji nie zaistniał, przynajmniej na razie, w pełnym znaczeniu na rodzimym rynku mieszkaniowym. Faktem jest natomiast spadek cen w wymiarze ok.10 procent rok do roku oraz postępujące wysychanie popytu, ale przecież to jeszcze nie tragedia.


Czy tego typu okoliczności stanowią podstawę do lansowania modnej wciąż wśród niektórych analityków tezy o łagodnym, bezbolesnym i rozłożonym w czasie procesie poszukiwania cen równowagi na krajowym rynku nieruchomości? Czy może raczej jest to cisza przed burzą, której przejście odczuje boleśnie nie tylko sama branża, ale cała gospodarka? Niestety wiele wskazuje na to, że panująca w polskich nieruchomościach sytuacja przypomina szybko rosnący wrzód, który niebawem pęknie.

Podstawowym problemem, od którego wszystko się zaczyna, są oczywiście ceny. Są one zdecydowanie za wysokie, ponieważ wciąż zbyt mocno korespondują z tymi, które amatorzy własnego M akceptowali i płacili w szczytowym okresie boomu. Deweloperzy z dużą determinacją usiłują sprzedać z zyskiem lokale wybudowane na bardzo drogich działkach, z nieracjonalnie drogich materiałów i przy rekordowych cenach robocizny.

Jak by więc tego zjawiska nie nazwać: krach, zdecydowana przecena czy może urealnienie wartości, w odniesieniu do rodzimych nieruchomości musi jednak nastąpić, i to raczej szybko. A w jakiej skali i właściwie dlaczego ?musi?? Z całą pewnością w adekwatnej do skali wzrostów z lat 2003-2007. Natomiast każdy kto twierdzi, że potencjał spadkowy mieszkań lub domów w Polsce już dziś jest na wyczerpaniu, nie rozumie lub nie zna jednej zasadniczej kwestii. Boom mieszkaniowy tak u nas jak i w wielu innych krajach nie miał podstaw fundamentalnych lub jeśli miał, to tylko w minimalnym stopniu. Zwyżki cen nieruchomości w przeciągu 4 lat o 200-250 procent w żaden sposób nie da się wytłumaczyć ani wzrostem krajowego PKB, ani poprawą zamożności społeczeństwa, ani też zapewne postępem pozytywnego myślenia bankierów i ich klientów hipotecznych. W takim razie czym?

Odpowiedź jest tylko jedna: hossa na naszym rynku nieruchomości była efektem pompowania bąbla spekulacyjnego, bardzo zbliżonego w swej anatomii choćby do tego z polskiego rynku akcji, czy światowego ropy. Cechą charakterystyczną tego typu struktury jest to, że po jej pęknięciu ceny powracają lub schodzą do poziomów, które nie tak dawno uczestnikom rynków mogłyby się wydawać absurdalne. By daleko nie szukać, za przykład niech posłużą akcje wspomnianego Polnordu, dziś już nieco przyblakłej gwiazdy rodzimej deweloperki, które obecnie na giełdzie można ?bez kolejki? nabyć zaledwie za kilka procent(!) wartości z czasów niedawnej świetności (czytaj: hossy).

Jeśli zaś chodzi o aktualne notowania ropy naftowej, to czy jeszcze rok temu ktoś przewidywał, że tak szybko nadejdą czasy, w których nie wszystkim producentom będzie się opłacało wydobycie? Tylko kwestią czasu jest podobna sytuacja rodzimych nieruchomości. Otwartym tematem pozostaje jedynie docelowa średnia cena metra kwadratowego nowego lokum w Warszawie, Wrocławiu czy Poznaniu, która będzie w stanie wprawić rodzimą opinię publiczną, znakomicie przecież zorientowaną w omawianym temacie, w szczere osłupienie.