Choć walka z koronawirusem wciąż trwa, gospodarka powoli wraca na dawne tory. Pandemia COVID-19 zmieniła jednak zbyt wiele, by perspektywy rozwoju poszczególnych branż nie uległy mniej lub bardziej drastycznej zmianie. Dotyczy to także budownictwa, które boryka się dziś nie tylko ze skutkami pandemii, ale i największym od lat skokiem cen materiałów budowlanych. O tym, jak kryzys ten może wpłynąć na rozwój rynku budowlanego w Polsce i jaka jest kondycja branży w dobie COVID-19, mówi w rozmowie z inzynieria.com Jan Styliński, prezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa (PZPB).
Jan Styliński, prezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa. Fot. PZPB
Paulina Wójtowicz, inzynieria.com: Budownictwo uważane jest za jedną z najmniej dotkniętych przez pandemię COVID-19 branż. Wiadomo jednak, że wszelkie perturbacje gospodarcze rynek ten odczuwa zwykle z opóźnieniem. Jaka jest obecna rzeczywistość sektora budowlanego w Polsce?
Jan Styliński, PSTB: Trudno tę sytuację jednoznacznie ocenić. Gdy spojrzymy na liczby i wielkość produkcji budowlano-montażowej, dostrzegamy rok do roku pewien spadek. Nie jest on drastyczny, ale jest. Spodziewaliśmy się, że w zeszłym roku spadek może być trochę większy, niż pokazywały odczyty GUS-u, ale nie oczekiwaliśmy jakiejś ogromnej katastrofy. Dużym znakiem zapytania były oczywiście inwestycje samorządowe, bo pandemia spowodowała w całej Polsce spadek PKB, a co za tym idzie wpływów podatkowych Skarbu Państwa i dochodów jednostek samorządu terytorialnego. Rzeczywistość nie okazała się tak straszna. Spadek PKB nie był aż tak głęboki, a i realną pomoc przyniosły rządowe programy wsparcia oraz inne instrumenty pomocowe.
Mimo to wiele inwestycji zostało wstrzymanych, a realizację niektórych odłożono nawet na niekreślone bliżej „później”.
Rzeczywiście, pierwszym poległym w samorządach były inwestycje. Ucierpiały na tym firmy, działające w tym sektorze – one w ubiegłym roku odczuwały obawy o utratę rynku. Efekt był taki, że zaczęły bardzo agresywnie walczyć o kontrakty u generalnych wykonawców – i to zarówno te już realizowane, jak i planowane, o które generalni dopiero się starali. Okres od lipca do września lub nawet października 2020 roku był czasem gwałtownego spadku wycen. Odbiło się to mocno na ofertach podwykonawców, ale także generalnych wykonawców. Przed pandemią oscylowały one wokół budżetu inwestorskiego, ewentualnie nieznacznie go przekraczały. W ciągu kilku miesięcy od pierwszego lockdownu wyceny w dużych przetargach zdecydowanie spadły, nawet o 20%, co w dużej mierze było pochodną właśnie spadku liczby wycen składanych przez podwykonawców. To negatywne zjawisko na rynku.
Spadek nie jest tak głęboki, jak się spodziewano, ale problemów na rynku nie brakuje. Największą bolączką branży jest obecnie gwałtowny skok cen materiałów budowlanych.
Gwałtowny, nieskalkulowany w pełnym zakresie i na dzisiaj niemożliwy do racjonalnego przewidzenia.
Skutek pandemii?
To dość złożony temat. Pandemia COVID-19 na rynku budowlanym w relatywnie niewielkim stopniu wpłynęła na łańcuch dostaw. My nie jesteśmy przemysłem wysoko przetworzonym, opieramy się w większości o materiały źródłowe, które są pozyskiwane w dużej mierze na obszarze Polski lub Europy. Natomiast nie jesteśmy też rynkiem wyizolowanym, funkcjonujemy w przestrzeni międzynarodowej, gdzie zachodzą pewne zjawiska gospodarcze. Gdy spojrzymy na stal, w minionym roku były dwa zjawiska w skali międzynarodowej, które na jej cenę wpłynęły. To, po pierwsze, zamykanie pieców hutniczych przez właścicieli hut – pochodna polityki energetycznej i pewnych zjawisk na poziomie makro. Po drugie, sytuacja gospodarcza w Chinach, które mają bardzo rozpędzony rynek inwestycyjny. Na potrzeby produkcji stali kraj ten skupuje na całym świecie złom. Wywindowało to silnie jego ceny, a przecież to ze złomu w dużej mierze produkowana jest stal budowlana.
Ale stal nie jest jedynym materiałem, który drożeje.
Pozostałe wzrosty cen także nie są bezpośrednim skutkiem lockdownów, ale działań, które rządy na poziomie międzynarodowym podejmują w celu odbudowy gospodarek – już tak. Mamy dziś różne programy odbudowy, zarówno na poziomie międzynarodowym, jak i krajowym. Efekt pompowania pieniędzy w gospodarkę i inwestycje jest taki, że konkurencja o zasoby niezbędne do wytworzenia budowli na całym świecie rośnie. Dziś popyt na materiały budowlane w skali światowej przeważa nad podażą. Musimy liczyć się z tym, że w najbliższych latach będziemy funkcjonowali trwale w sytuacji pewnej nieprzewidywalności cen materiałów budowlanych na rynku, ale też konkurencyjności i konieczności zabiegania o nie. Wiele materiałów dziś po prostu trudno dostać. W sytuacji gdy większość państw europejskich będzie wydawać w najbliższym czasie dużo pieniędzy na inwestycje, te zasoby będą siłą rzeczy w różnych miejscach Europy potrzebne. Będziemy mieć zgoła inną sytuację niż przed Euro 2012, kiedy Polska rzeczywiście wydawała duże pieniądze na realizację inwestycji infrastrukturalnych oraz kubaturowych, a pozostała część Europy nie. Wtedy oglądaliśmy inne zjawiska, jak duży desant konkurencji międzynarodowej, bo mieliśmy duży rynek, na którym było o co powalczyć. Dziś będzie inaczej: to my będziemy walczyć, by być w stanie nasze bogate plany inwestycyjne realizować w sposób spójny i płynny.
Czy kryzys w obszarze dostępności i cen materiałów budowlanych może w znaczący sposób wpłynąć na prognozy dla branży i rozwój firm budowlanych?
Niestety tak. Po pierwsze dlatego, że nawet jeśli nie przewróci firm, to zje zyski, które byłyby przeznaczone na rozwój. Możemy znowu znaleźć się w sytuacji, gdy Europa zacznie nam uciekać. W ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat to my ją goniliśmy, zresztą skutecznie. Ale ten dystans znów się powiększy, gdy nie będzie zysków. Problem wzrostu cen materiałów budowlanych jest o wiele większym problemem niż wyłącznie to, że na danym kontrakcie firma nie zarobi tyle, ile by chciała. Jeśli ten wzrost będzie nadal tak nieprzewidywalny, doświadczymy poważnych utrudnień rozwojowych, a w obecnym modelu kontraktowania także kłopotów z bankami. Banki bardzo jasno w minionych miesiącach wypowiadały się, że umowy na roboty budowlane muszą uwzględniać mechanizm waloryzacji, który pokryje całe ryzyko wzrostu cen. Bo jeśli pokryje tylko część wzrostu, to dla rynku finansowego jest to zagrożenie i konieczność zachowania daleko idącej ostrożności w finansowaniu. Te dwa aspekty niekontrolowanego i trudnego do przewidzenia wzrostu cen są niezwykle istotne.
Nie będzie czym, ale też nie będzie kim budować. W budownictwie ciągle brakuje rąk do pracy.
Tak, zetknęliśmy się już z tym problemem nieco ponad dwa lata temu, potem sytuacja trochę się poprawiła, ale tylko na chwilę. Mamy rynek na tyle niskozautomatyzowany i niskoinnowacyjny, że bez dużej liczby pracowników nie będziemy w stanie pracować. Może kiedyś to się zmieni, może zmienią się metody zarządzania budowami, będą bardziej uprzemysłowione, będziemy więcej elementów budować w fabrykach, na taśmach, ale nam do tej automatyzacji w budownictwie wciąż daleko. Nie mamy odpowiedniego zaplecza przemysłowego, kadrowego, informatycznego, to dopiero musimy stworzyć. Pewnie dzisiejsze czasy pandemii są dobrym motorem napędowym i okolicznością, która nas popycha w kierunku procesów automatyzacyjnych i digitalizacyjnych. Albo będziemy tą drogą sensownie podążać, albo przegramy.
Zamówień w obszarze budownictwa infrastrukturalnego nie brakuje, szczególnie ze strony największych inwestorów publicznych. Sytuacja nie jest jednak już tak pomyślna dla firm działających w kubaturówce czy startujących w przetargach samorządowych. Wiele rynków dopiero budzi się z letargu wywołanego pandemią. Jakie są prognozy dla przedsiębiorstw celujących w inwestycje z innych niż infrastrukturalny sektorów? Czy w tych niepewnych czasach powinny rozważyć zmiany w profilu działalności?
Na ten moment obserwujemy już wzrost liczby realizowanych inwestycji kubaturowych, rozwija się też rynek mieszkaniowy, magazynowy, hal przemysłowych. To pochodna bardzo przyzwoitych prognoz wzrostu PKB w Polsce, może trochę także procesu europeizacji produkcji. To trend, który się dopiero rozpędza, ale coraz częściej słychać o nim w rozmowach z inwestorami czy generalnymi wykonawcami. Najbardziej dotknięte były rynki inwestycji biurowych i hotelowych, ale nawet one zaczynają się odmrażać. Nie oznacza to jednak, że nie należy poszukiwać specjalizacji. Jeśli chcemy osiągnąć efektywność w budownictwie, zwiększać marże, to na pewno musimy się kierować w stronę wysokiego wyspecjalizowania kadr. To jest obszar, w którym możemy robić trochę mniej, zmniejszyć obroty, ale jednocześnie zwiększyć zyskowność. Klasyczny model funkcjonowania rynku budowlanego to poszukiwanie jak największych przychodów. To jest taka bolączka, skaza myślenia na tym rynku, kiedyś charakterystyczna także dla przemysłu, motoryzacji.
Firmy mają nie szukać zwiększenia sprzedaży?
Nie za wszelką cenę. Powinny zwrócić się w stronę poszukiwania większej efektywności na poziomie procesów, sposobów wytworzenia, tego, kim pracują i jakimi metodami. Ten klasyczny model na pewno przetrwa jeszcze kilka lat. Będziemy mieć środki z różnych funduszy i programów rządowych, ale te pieniądze się skończą. Firmy, które dziś – gdy jest dobra od strony inwestorów sytuacja na rynku – zadają sobie pytanie, gdzie widzą się za pięć czy osiem lat i jak chcą budować swoje miejsce na rynku, mogą zacząć szukać takich torów działalności, które przyniosą zysk, gdy spadnie globalna produkcja budowlano-montażowa w Europie i na świecie. A ten moment na pewno nastąpi. Myślę, że te pieniądze, którymi Europa będzie dysponować przez najbliższe pięć lat, będą szczytowe z perspektywy kolejnych dwudziestu. Nie będziemy mieli tyle inwestycji, bo część wybudujemy, część zmodernizujemy, nowa infrastruktura i nowe budynki nie będą przez jakiś czas potrzebowały dodatkowych nakładów. Będziemy mieć więc duży impuls, ale trzeba myśleć też o tym, co będzie później, byśmy byli w stanie jako firmy inwestować w siebie i szukać tych specjalizacji. To duże wyzwanie dla rynku. W sytuacji gdy rentowność jest na poziomie 2%, nic nie zbudujemy. Nie ma rentowności, nie ma zysku, a kiedy nie ma zysku, to nie ma czym zainwestować w rozwój. To równia pochyła. Zamiast się rozwijać, staczamy się, a konkurencja zagraniczna będzie znowu szukała możliwości rozwojowych w Polsce i historia zatoczy koło: zobaczymy desant zagranicznych graczy, jak w 2010 roku.
Gdy spojrzymy na ambitne plany PKP Polskich Linii Kolejowych (PKP PLK), może powinniśmy się go wręcz spodziewać.
Plany inwestycyjne PKP PLK związane z modernizacją kolei i budową linii dalekobieżnych wyższych prędkości na potrzeby budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego to są wydatki realnie na poziomie 75 mld zł. To dużo. Historycznie udało nam się przetworzyć najwięcej w ciągu roku chyba 10 mld zł. Z perspektywy potencjału krajowego będzie to więc wyzwanie. Czy to wyzwanie przyciągnie graczy zagranicznych? Pewnie tak, bo duże środki, linie kolejowe, i to budowane od nowa, w szczerym polu, z całą techniką kolejową, to dla firm budowlanych jawi się jako niezwykle ciekawe doświadczenie. Ale nie ma możliwości dzisiaj, by jakikolwiek generalny wykonawca, który przyjedzie na polski rynek, był w stanie samodzielnie zrealizować takie plany inwestycyjne.
Wąskie gardło polskiego rynku kolejowego to podwykonawcy?
Tak, tam jest gros personelu stricte technicznego, specjaliści od teletechniki, telematyki, ruchu kolejowego. Jeśli tego potencjału na poziomie podwykonawców nie zbudujemy, żaden nowy generalny wykonawca niczego nie zmieni. Już teraz nie ma w Polsce takiego generalnego wykonawcy, który byłby w stanie zrealizować kontrakt od A do Z własnymi siłami, i to nawet na remontowanych liniach. Taki rynek budowlany mamy i w drogach, i w kolejach, i w innych obszarach, że opieramy się na podwykonawcach. Jest generalny wykonawca, który organizuje proces, finansuje go, pozyskuje gwarancję i część robót wykonuje własnymi siłami i sprzętem, ale każdy opiera się na podwykonawcach, mniej lub bardziej specjalistycznych. Jeśli tego obszaru nie rozbudujemy, nie wykonamy więcej inwestycji niż teraz.
Nie rozbudujemy?
Nie zwiększymy potencjału. Chodzi o dosprzętowienie firm podwykonawczych, zwiększenie kadr, dokształcenie specjalistów. Dziś nie mamy szkół zawodowych, które wypuszczają absolwentów znających się na systemach kolejowych, będących w stanie je opracowywać i wdrażać. Mamy taki organiczny model kształcenia pracownika, który przychodzi na budowę i dopiero tam uczy się, jak pracować. Tak też można, tylko to wszystko trwa, a my chcemy budować szybciej. Potrzeba edukacji i modyfikacji wielu elementów systemu, by dostarczyć firmom podwykonawczym zaplecza kadrowego, aby miały kogo zatrudnić, by miały perspektywę inwestycyjną.
Jak sytuacja wygląda w drogownictwie? Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad chwali się tempem realizacji programów rozwoju dróg w Polsce.
Tak, tylko że budowa dróg krajowych i ekspresowych oraz autostrad to ułamek potrzeb drogownictwa w Polsce. Mamy ponad 300 tys. km dróg publicznych, z czego niecała połowa to są drogi o przyzwoitych standardach jakościowych, a pozostałe nadają się do głębokiej modernizacji. Łącznie w samych drogach mamy potrzeby na poziomie 600–700 mld zł. To jest cały czas ogromny rynek. Gdybyśmy wydawali tak jak dzisiaj łącznie na inwestycje drogowe około 30–40 mld zł rocznie, to mamy przed sobą jeszcze dobrych 15 lat inwestycji, byśmy byli w stanie osiągnąć jakość i standardy dróg hiszpańskich czy francuskich.
Samorządy nie są tak skore do wydawania pieniędzy jak inwestor publiczny.
Nie są, ale warto sobie uświadomić skalę potrzeb. Czy my będziemy mieć środki, by te potrzeby zaspokajać, czy będzie takie oczekiwanie społeczne, że droga jest ważniejsza od szpitala, to już inna sprawa. Istotne jest to, że na drogach krajowych – choć istotnych, bo przenoszących przeważającą część ruchu – świat się nie kończy. Patrząc na kilometry, to jest margines polskiej sieci.
Wróćmy do pandemii. Czy sytuacja, w jakiej się znajdujemy, wpłynęła na terminową realizację kontraktów będących w toku?
Raczej nie. Nie widzimy dużej liczby opóźnionych z powodu pandemii budów. Oczywiście, były pojedyncze przypadki, że budowa stanęła na dwa czy trzy tygodnie, ale raczej nie dotyczyło to dużych kontraktów. Są pewne inwestycje, które perturbacji doznały, gdzie trzeba było dokonać przesunięć kadrowych, wprowadzić nowego podwykonawcę, by dotrzymać terminu. Kłopotliwe okazały się też mocno wyspecjalizowane prace, jak na przykład obsługa skomplikowanych maszyn typu TBM (ang. Tunnel Boring Machine – red.). Ich operatorzy to relatywnie nieduże grono osób w skali świata, pracownicy, którzy przejeżdżają z kraju do kraju. Tu ograniczenia związane z przemieszczaniem się, szczególnie w tamtym roku, rzeczywiście na kilku inwestycjach powodowały pewne opóźnienia, ale opóźnionych budów jest na pewno mniej niż w Europie w ogóle.
Jak – mając na uwadze niepewną sytuację związaną z rozwojem pandemii oraz nieprzewidywalnością kosztów materiałów budowlanych – do nowych przetargów podchodzą dziś firmy budowlane?
Nie zauważyłem większej ostrożności, ale musimy mieć świadomość, że znacząca większość polskiego rynku budowlanego w ogóle nie uczestniczy w zamówieniach publicznych. To jest obszar, którego firmy, zwłaszcza te mniejsze, boją się. Mamy grono firm wyspecjalizowanych, które żyją z zamówień publicznych. To najwięksi generalni wykonawcy, bo oni realizują duże kontrakty i tu nie ma przestrzeni na obawy. To są za duże podmioty, by nie składały ofert i nie wygrywały zleceń. Natomiast druga grupa firm to takie, które w ogóle w przetargach tego typu nie uczestniczą, które boją się tej procedury, papierologii, tłumaczenia ze wszystkiego. Mają zaplecze budowlane, ale nie mają zaplecza administracyjno-biurowego, które jest w stanie przez tę mniejszą czy większą udrękę administracyjną przejść. Pandemia i dodatkowo wejście w życie nowej ustawy Prawo zamówień publicznych z pewnością nie zachęciły nowych podmiotów do zainteresowania się rynkiem zamówień publicznych.
Wiele branż chwali się, że pandemia stała się motorem napędowym zmian w organizacji pracy. Modelowym przykładem jest praca zdalna, która w przypadku zdecydowanej większości prac budowlanych nie ma racji bytu. Czym zatem może w tym obszarze pochwalić się budownictwo i które z nowych procedur mogłyby pozostać w branży na dłużej?
Choćby procedura odbierania robót budowlanych. Do tej pory po każdej budowie biegało od kilku do kilkudziesięciu osób i sprawdzało, co tam jest oddawane. W trakcie pandemii okazało się, że może być jeden inspektor, że można przeprowadzić transmisję online i zaakceptować roboty. Pojawiły się pozwolenia na użytkowanie wydane po kontroli online. Fajny przykład, mogłoby to z nami zostać na dłużej. Dalej, zdigitalizowanie obrotu dokumentacją. Zauważono, że nie wszystko musimy zawsze drukować w pięciu kopiach, możemy spróbować zrobić to w sposób elektroniczny. Branża budowlana jest bardzo słabo zinformatyzowana, ten obieg papierowy to jest takie bożyszcze. Zaczęliśmy w większym stopniu korzystać z instrumentów, na przykład aplikacji, wspomagających bieżące zarządzanie w zakresie bezpieczeństwa, nadzoru nad logistyką, dostawą materiałów. To dobry zaczątek. W przypadku relacji z inwestorami publicznymi jednoznacznie pozytywne było też skrócenie obiegu dokumentacji i jej ilości. GDDKiA znacznie przyspieszyła płatności. Mam nadzieję, że te zmiany zostaną na dłużej.
Jaką rolę w rozwoju budownictwa może odegrać Fundusz Odbudowy? Czy ma on realną szansę wpłynąć na utrzymanie nakładów inwestycyjnych w przedsiębiorstwach budowlanych?
Branża do unijnych pieniędzy podchodzi ostrożnie. Szansa jest, ale nadmiar szans na rynku budowlanym niekoniecznie służy firmom. Duża kumulacja inwestycji w jednym czasie, bo „mamy dużo pieniędzy, więc ogłaszamy”, powoduje dużą konkurencję o zasoby, ograniczenie w ich dostępności, duży wzrost cen przy cały czas niskich marżach i fakcie, że kontrakty generalnego wykonawcy są kontraktami długoterminowymi, a podwykonawców różnie. Nadmiar finansowania powoduje perturbacje na rynku budowlanym. Gdy coś mocno wzrośnie czy są duże pieniądze do wzięcia, to firmy wcale na tym nie korzystają. Z ich perspektywy na rynku korzystniejsza jest sytuacja, gdy wzrost jest, ale umiarkowany, ewentualnie jest delikatny spadek. Im bardziej przewidywalna sytuacja, tym lepiej.
Wymarzony scenariusz dla sektora finansowego. Jak na plany inwestycyjne i mające realizować je firmy budowlane patrzą dziś banki i firmy ubezpieczeniowe?
Z dużym dystansem. Rozmawiamy w ostatnim czasie z bankami i na horyzoncie pojawia się obawa, że to zwiększenie nakładów na polskie inwestycje będzie skutkowało zwiększeniem napięć o charakterze rynkowo-finansowym w firmach budowlanych. To z kolei powoduje większą ostrożność banków i ubezpieczycieli, zacieśnianie kryteriów finansowania, a to jest dodatkowa kula u nogi. A więc z jednej strony mamy wzrosty cen, z drugiej problemy płynnościowe, bo trudno zabezpieczyć płynność bieżącą ze środków pożyczonych. Pamiętajmy, że budownictwo to specyficzny, antycykliczny rynek. Kiedy jest duża koniunktura, rynek gorzej funkcjonuje, a gdy koniunktura jest gorsza, rynek się podnosi. Głupio powiedzieć, iż nie cieszymy się, że będą środki inwestycyjne, ale mówiąc to, musimy pamiętać, że to naprawdę duże wyzwanie, by zrównoważyć system i mimo dużych pieniędzy, nie polec na tych problemach, na których już parę razy rynek budowlany poległ.
Przeczytaj także: Waloryzacja kontraktów – czy mechanizm na pewno działa prawidłowo?
Konferencje Inżynieria
WIEDZA. BIZNES. ATRAKCJE
Sprawdź najbliższe wydarzenia
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany. Przejdź do formularza logowania/rejestracji.