Wysocy rangą urzędnicy zaczęli sygnalizować, że w Warszawie jednak nie będzie najdroższego metra na świecie. W ratuszu powstają scenariusze na wypadek unieważnienia przetargu na odcinek między rondem Daszyńskiego a Dworcem Wileńskim. Oficjalnie wszystko rozstrzygnie się do końca lipca, bo miasto czeka jeszcze na ekspertyzy w tej sprawie.

Wcześniej prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiadała, że przy podejmowaniu decyzji będzie się kierować przede wszystkim rozumem. Logiczne więc wydaje się podziękowanie firmom, które podyktowały ceny aż dwukrotnie przewyższające kosztorys. Spodziewały się, że ratusz podpisze każdy kontrakt. Miastu zależało wszak, żeby mieć drugą linię metra w pobliżu Stadionu Narodowego przed pierwszym gwizdkiem Mistrzostw Europy, za niespełna cztery lata.

Wygląda na to, że wykonawcy przeholowali. Owszem, metro na Euro 2012 na pewno by się przydało. Przynajmniej byłby bat na urzędników i wykonawców, żeby nie spóźniali się tak jak z pierwszą linią. Z drugiej strony ten pośpiech wcale nie wyszedł nam na dobre i doprowadził do wywindowania cen w przetargu.

Teraz władze miasta powinny tak rozpisać nowy harmonogram, żeby budowa nie sparaliżowała ruchu podczas piłkarskich mistrzostw. Drugi warunek: musimy wykorzystać 900 mln euro, które Unia Europejska daje nam na całą drugą linię między Chrzanowem na Bemowie a Bródnem. Termin upływa w 2015 r. Do rozważenia jest, czy powierzyć projektowanie i budowę jednemu wykonawcy, jak w obecnym przetargu, czy też podpisać dwa odrębne kontrakty.